Anna Maciantowicz
Przyszła wiosna.
Lubię ten czas. Wiosną mam urodziny i w prezencie zawsze dostaję od świata dzień przepełniony bogactwem zjawisk. W tym roku dostałam oczyszczający deszcz, wszędobylski wiatr, lśniące złotem – słońce, mieniącą się nasyconymi barwami – tęczę i niebo we wszystkich możliwych odcieniach niebieskości. Od pastelowego błękitu po bajeczne indygo, gdzieniegdzie doprawione puszystą bielą obłoków. I to wszystko jednego dnia! Jak tu nie być wdzięcznym za tyle darów na raz?
Ale wracając do wiosny – to ona, niezmiennie wydaje mi się najlepszym momentem na pozostawienie za sobą tego co było, osnutego szarościami i rozkwitanie ku pełni życia.
Dobrym początkiem takiego procesu są w moim przeświadczeniu, generalne porządki.
Postanowiłam zrobić takie… w swoim ciele.
Wybrałam dzień, wybrałam mądrą dietę i się zaczęło… 🙂 Wkroczyłam odważnie na poligon, na którym każdy ruch stał się, zupełnie niezamierzenie – lekcją uważności.
Przez 2 tygodnie postanowiłam jeść tylko warzywa, w większości – na surowo.
O zgrozo 🙂 już w połowie pierwszego dnia przez moje ciało przetoczyły się fale tęsknoty za chrupiącym pieczywem, ból głowy i lekkie rozdrażnienie. To był początek intensywnej obserwacji siebie. Fabryka myśli w mojej głowie produkowała nieustająco szereg “wspierających” spostrzeżeń, o tym jak rok temu nie dałam rady i wytrzymałam bez podjadania tylko kilka dni. Druga linia produkcyjna wypuszczała równocześnie dobrze dopracowane, silne postanowienie, aby tym razem wytrwać do końca.
Łapałam się na nieuświadomionych odruchach np. bezwiednego wkładania do ust, kawałków jedzenia, które osobno przygotowywałam dla dzieci. Kiedy docierało do mnie, co właśnie zrobiłam, natychmiast, jak rażona prądem wypluwałam wszystko. A potem wybuchałam śmiechem , wyobrażając sobie jak przekomicznie to wszystko musi wyglądać z boku. I faktycznie, było bardzo zabawnie, ale równocześnie czułam, że za każdym razem odnoszę małe zwycięstwo i ćwiczę się w demaskowaniu własnych, nieuświadomionych nawyków.
Czasem, w trudnej drodze, przychodzą momenty wytchnienia. Z moją dietą było podobnie. Trzeciego dnia nastąpił przełom. Początkowa niechęć do składników potraw, gdzieś się ulotniła. Zaczęłam jeść wolniej, doceniając bogactwo smaków i samą siebie za posiłek, który mimo ogromu innych obowiązków, przygotowałam. Dźwięk chrupania papryki wypełniał moją głowę, a jej sok przyjemnie chłodził usta. Zauważyłam też, że w miejsce zaskakującej, ( bo przecież sama zdecydowałam o diecie) złości na konieczność krojenia ogromnej ilości warzyw, pojawiła się cicha zgoda. Stałam wieczorem w kuchni i z pełnym spokojem, a nawet przyjemnością – cięłam w kosteczkę, tarłam na wiórki, dusiłam i mieszałam…
Mocnym sprawdzianem wytrwałości był moment pieczenia szarlotki na przyjęcie u kolegi mojego syna. Był chyba 8 dzień mojej diety, a zapach kruszonki oraz jabłek z cynamonem unosił się po całym domu. Spowijał mnie niewinnie jak aksamitny szal i zdawał się kusić słowami – “spróbuj tylko okruszynkę, przecież jesteś autorką tej szarlotki, musisz sprawdzić czy się udała”. Stałam przed piekarnikiem, wyobrażając sobie jak próbuję ciasta posypanego bieluśkim cukrem-pudrem. Och, jak niewiele brakowało i poszłabym za impulsem. Na ratunek przybyła na szczęście uwaga, nakierowana na cały proces myślowy. Śledziła go jak chytrego złodziejaszka, który chce włamać się do mieszkania ale, powstrzymuje go czujne oko kamer monitoringu. Udało się – wytrwałam! 🙂
Czas diety okazał się bezcenny, nie tylko ze względu na jej dobroczynny wpływ na moje zdrowie fizyczne. Dzięki intensywnemu kursowi uważności, który dział się przy okazji, był to przede wszystkim czas, w którym zdałam sobie sprawę, że zwycięstwo nad własnymi słabościami i impulsami smakuje jak najlepszy jabłecznik. Zaś przepyszną posypką na nim, są kawałki spostrzeżeń, które udało mi się zgromadzić i zasilić nimi skarbiec wiedzy o sobie samej.
Tak więc … witaj wiosno! Znowu – właśnie się urodziłam :)))
fot. Maciej Maciantowicz
fot. Maciej Maciantowicz
fot. Maciej Maciantowicz