„Siedzę jakiś czas bez ruchu. Nagle dociera do mnie otulająca wszystko, niezwykła cisza. Jest potężna. POTĘŻNA”.

Anna Maciantowicz
"
Anna Maciantowicz

Dep­tak. Gwar. Ruch. Za­mie­sza­nie…

Prze­kra­czam du­że drew­nia­ne drzwi, obi­te me­ta­lo­wy­mi oku­cia­mi.

Są cięż­kie, a klam­ka głasz­cze chło­dem, mo­ją cie­płą dłoń.

Wcho­dzę do środ­ka. Na­prę­żam mię­śnie i raz jesz­cze wkła­dam ogrom si­ły, aby za­mknąć te wro­ta za so­bą. Wła­śnie prze­szłam nie­wi­dzial­ną gra­ni­cę mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi.

Wol­no i nie­mal bez­sze­lest­nie sia­dam w wiel­kiej ła­wie. Pod pal­ca­mi czu­ję głę­bo­kie wy­żło­bie­nia  – zu­peł­nie jak­bym do­ty­ka­ła li­nii pa­pi­lar­nych drze­wa, z któ­re­go zo­sta­ło zro­bio­ne to mo­nu­men­tal­ne sie­dzi­sko. Za­głę­bie­nia po­wsta­ły za­pew­ne dzię­ki nie­zli­czo­nej ilo­ści dło­ni, głasz­czą­cych te ła­wy przez dzie­siąt­ki lat. Te­raz ja do­łą­czam do tych, któ­rzy by­li tu przede mną.

Sie­dzę ja­kiś czas bez ru­chu. Na­gle do­cie­ra do mnie otu­la­ją­ca wszyst­ko, nie­zwy­kła ci­sza. Jest po­tęż­na.

PO­TĘŻ­NA.

Ude­rza we mnie z ta­ką mo­cą, że czu­ję to fi­zycz­nie. Roz­luź­nia­ją się mo­je ra­mio­na i ła­god­nie opa­da­ją kil­ka cen­ty­me­trów. Na­pię­cie twa­rzy top­nie­je, a w miej­sce ustę­pu­ją­cych “za­ci­sków” w  cie­le, po­ja­wia się stan bło­gie­go uspo­ko­je­nia.

W kil­ku miej­scach, tuż pod skle­pie­niem, są­czy się świa­tło za­bar­wio­ne ko­lo­ro­wą pa­le­tą wi­tra­ży i ma­lu­je na prze­ciw­le­głej ścia­nie, tę­czo­we smu­gi. Mam wra­że­nie, że je­stem po­za cza­sem.

W na­wach bocz­nych do­strze­gam in­nych lu­dzi. Wszy­scy w bez­ru­chu.

Mo­dlą się? Kon­tem­plu­ją? Me­dy­tu­ją?

Ktoś wstał. Sze­lest je­go płasz­cza prze­ciął ci­szę i roz­pły­nął  się po wszyst­kich za­ka­mar­kach.

To nie­zwy­kłe – po­my­śla­łam – jak ma­gicz­nie ci­sza wzmac­nia naj­sub­tel­niej­szy dźwięk. Jak pięk­nie wy­do­by­wa je­go wy­jąt­ko­wość.

Po­ja­wia się we mnie pra­gnie­nie, że­by zo­stać tu dłu­żej, ale wiem, że mu­szę iść, bo ktoś na mnie cze­ka. Bio­rę głę­bo­ki wdech, jak­bym pró­bo­wa­ła na­peł­nić się tą ci­szą po brze­gi. Na za­pas.

Po­wo­li wsta­ję i pod­cho­dzę do wyj­ścia. Mój ruch za­kłó­ca na chwi­lę, pa­nu­ją­cy tu spo­kój. A tak  bar­dzo sta­ra­łam się prze­miesz­czać bez­sze­lest­nie… Do­ty­kam zna­jo­mej, zim­nej klam­ki. Tym ra­zem od­kry­wam, że po­kry­ta jest po­dłuż­ny­mi zdo­bie­nia­mi, któ­re ma­su­ją przy­jem­nie, dłoń. Po­cią­gam drzwi ku so­bie.

W jed­nej chwi­li, jak nie­spo­dzie­wa­na na­wał­ni­ca, za­le­wa mnie stru­ga ostre­go świa­tła i gwar uli­cy.

Wra­cam do roz­sza­la­łej rze­czy­wi­sto­ści, czu­jąc przez to głę­biej, ja­ką war­tość ma­ją drob­ne, co­dzien­ne “za­trzy­ma­nia” i jak cen­ne są przy­droż­ne świą­ty­nie. Je­stem wdzięcz­na za azyl ja­ki da­ją w za­go­nio­nym świe­cie i za hoj­ność z ja­ką roz­po­ście­ra­ją ra­mio­na swo­ich drzwi , bez wzglę­du na to w ja­kie­go Bo­ga, wie­rzy­my.

fot. Ma­ciej Ma­cian­to­wicz

fot. Ma­ciej Ma­cian­to­wicz

fot. Ma­ciej Ma­cian­to­wicz