Agnieszka Guzicka
Bieg życia – jak to bieg – biegnie. W tę lub tamtą stronę. Niekoniecznie w tę samą, w którą ja i moja niestrudzenie pracująca głowa, życzyłybyśmy sobie, aby pobiegł.
Bieg mojego życia pobiegł ostatnio w strony, w których albo nigdy nie byłam, albo takie, o których istnieniu co prawda wiedziałam, ale wolałam o nich nie myśleć, nie zwracając wzroku w ich kierunku, udając, że ich nie ma lub mnie nie dotyczą.
Najpierw pobiegł w stronę całkiem mi nieznaną – do projektu, którego realizacja była dla mnie ważna, jednak wymagała bardzo dużego zaangażowania. Pomimo to podjęłam się jego realizacji.
Kilka kolejnych tygodni okazało się nieustającym wykraczaniem poza sferę własnego komfortu. Najtrudniejsze, a jednocześnie najmniej oczekiwane, było ciągłe konfrontowanie się. Przede wszystkim z własnymi wyobrażeniami, oczekiwaniami, idealistycznym i czysto utopijnym podejściem do drugiego człowieka, bezgranicznym zaufaniem, jakim obdarzam innych.
Na własnej skórze mogłam także poczuć to, o czym chwilę wcześniej, dość teoretycznie, słuchałam od mojej nauczycielki Petry Meibert na temat tzw. „eustresu”, czyli „pozytywnego stresu”. Jeszcze nie tak dawno uważano, że jest rodzaj stresu, który jest dobry, wręcz pożądany – bo jest konstruktywny, pobudzający do działania, mobilizujący, kierujący naszą energię w tzw. „dobrą” stronę.
To prawda – pobudza, mobilizuje, koncentruje, jednak nie różni się w tym od „dystresu” („negatywnego stresu”). Dlatego coraz częściej odchodzi się koncepcji „eustresu” i „dystresu”. Dlaczego? Bo niezależnie od tego, czy stresujemy się, bo idziemy właśnie do nowej, wymarzonej pracy czy odczuwamy stres, bo właśnie tracimy kogoś bliskiego, reakcja stresowa, która zachodzi w naszym organizmie jest bardzo podobna w obu tych skrajnych sytuacjach.
Realizacja tego projektu była moim marzeniem. W 100% zaangażowałam się w jego spełnianie. Jaki był tego efekt? Przestałam spędzać czas z moimi bliskimi i przyjaciółmi (bo przecież zajmowałam się projektem). Przestałam dbać o swoje ciało (bo przecież nie mam czasu, bo muszę realizować projekt). Przestałam się odżywiać w sposób, który służy mojemu ciału (bo przecież musiałam odpisać na maila albo przygotować kolejny dokument). Zaczęłam źle spać. Moje serce powoli odmawiało dalszej współpracy, to samo stało się z kręgosłupem.
Zaniechałam wszystkiego, co mnie wspiera, odżywia i co pozwala mi funkcjonować. Końcowy efekt okazał się opłakany – moje ciało, umysł i dusza ledwo zipały. Bieg życia dobiegł do „wypalenia”. Wszystko z powodu realizacji wymarzonego projektu.
Bieg życia chwilę potem, niemal truchtem, pobiegł w całkiem inną stronę. W stronę, o której najłatwiej jest nie myśleć lub myśleć, że „przecież mnie to nie dotyczy”.
W stronę kruchości życia, bliskości śmierci.
W stronę mojej babci. Babci, która chwilę wcześniej całkiem dobrze funkcjonowała, a już w następnej chwili przechodziła kolejny, czwarty udar. Nieprzytomność, późna reakcja lekarzy, bardzo rozległe zniszczenia mózgu. To wszystko naraz spowodowało, że kiedy do niej jechałam, dominującą myślą była ta o żegnaniu się. „Jak mam się pożegnać z osobą, która zawsze była obecna w moim życiu?”. „Jak to zrobić”?
Przypomniał mi się wtedy tekst Elisabeth Kübler – Ross, która całe swoje życie poświęciła pracy z umierającymi. Napisała o tym, że pracując z umierającymi musimy odrobić wiele lekcji: „lekcję strachu, lekcję poczucia winy, lekcję gniewu, lekcję wybaczenia i poddania się śmierci, lekcję czasu i cierpliwości, lekcję miłości, lekcję związków z innymi ludźmi, lekcję zabawy, lekcję utraty i siły, lekcję autentyczności i lekcję szczęścia”.
Jadąc wtedy do babci „odrabiałam” te lekcje. I jeszcze ich nie skończyłam…
Kilka dni później bardzo ciężko rozchorował się mój piesek. Mój przyjaciel. Członek mojej Rodziny. Ciężkie zapalenie wątroby i trzustki. Wyniki tak złe, że lekarze półsłówkami tylko chcieli mówić o rokowaniach, między słowami dając znać, że teraz każda chwila jest ważna. I znowu te pytania: „Jak być z Przyjacielem, dopóki jest?”, „Jak korzystać z każdej sekundy, która nagle wydaje się na wagę złota?”. Mimo, że tak naprawdę zawsze taka była.
Życie jest, jakie jest. Czasem zdarzają się w nim momenty dla nas przyjemne, czasami mniej przyjemne, a czasami całkiem nieprzyjemne. Czy tego chcemy, czy też nie wszystko, co się nam przytrafia, staje się jednocześnie częścią naszego doświadczenia. Częścią naszego życia.
Tyle, że ja – wyczerpana, zmęczona, zniechęcona, smutna, rozczarowana, rozzłoszczona – miałam wszystkiego serdecznie dosyć. Nie chciałam już więcej tych swoich doświadczeń. Chciałam, aby zniknęły. Chciałam się ich pozbyć, nie czuć tego, co czuję. Chciałam być zupełnie gdzie indziej, niż jestem. Marzyłam o tym, aby wyjść przez „drzwi wyjściowe swojego życia” i w końcu pożyć „po swojemu”. To by było cudowne.
Powoli moja uważność pakowała manatki i wyjeżdżała na wakacje. A z długiego urlopu wracało kółko samonakręcających się, bardzo mocno zakorzenionych schematów myślowych, dawno nie widzianych „automatycznych pilotów”. Milion mało wspierających sposobów radzenia sobie z trudnościami.
I w jednym z takich momentów zniechęcenia i tęsknoty za beztroską usłyszałam piosenkę.
I te słowa:
“Just remember in the winter far beneath the bitter snows, Lies the seed, that with the sun’s love, in the spring becomes The Rose”. (Bette Midler)
„Pamiętaj, że nawet zimą pod grubą warstwą śniegu, Leży nasionko, które dzięki miłości słońca, wiosną stanie się RÓŻĄ”. (tłum. Agnieszka Guzicka)
A potem inną piosenkę.
I te słowa:
“Ring the bells that still can ring. Forget your perfect offering. There is a crack, a crack, in everything. That’s how the light gets in”. (Leonard Cohen)
„Dzwoń w dzwony, które nadal mogą dzwonić. Zapomnij o swym poświęceniu. Szczelina – we wszystkim jest szczelina, Którą dostaje się światło”.
Ocknęłam się.
Nie do końca spakowana uważność , najpierw z dużym oporem, ale jednak – zaczęła wracać.
Zaczęłam zauważać. Najpierw tylko tę szczelinę. Chwilę później delikatny, malutki promyk światła.
Malutki promyk światła w postaci zieleniejącej trawy, pierwszej wiosennej muchy, kwitnących właśnie żonkili i storczyka obudzonego z zimowego snu, oddechu w ciele, który w końcu poczułam, a przecież był tam także chwilę wcześniej, pączka dojrzewającego na drzewie, radośniejszego i głośniejszego ćwierkania ptaków, ciepła bardziej odczuwanego na palcach dłoni, powrotów do domu przed zachodem słońca.
Powoli zaczęłam wracać do jedynego życia jakie mam – tego, które właśnie mi się przytrafia. Tego, które jest. Na szczęście.
I tak sobie wracam.
I dziękuję za ten cud uważności. Bo mnie trzyma przy moim życiu – tym prawdziwszym, bardziej autentycznym, bardziej realnym, z krwi i kości. Dotykalnym i bardziej namacalnym.
Agnieszka
© Agnieszka Guzicka
Ps. Miłego posłuchania