Obudziłam się dzisiaj w koszmarnym nastroju. Zwlekłam się z łóżka, poszłam do salonu, stanowiącego teraz moje biuro. Włączyłam komputer i nim zdążył się uruchomić, ja zaczęłam się miotać, jakby mnie zły duch gonił. Przecież tu taki bałagan! Cały wczorajszy dzień na podłodze!
Złapałam szczotkę i zamiatałam, ale szybko i niedokładnie, przez co powstał tylko jeszcze większy nieład. Przeze mnie powstał większy nieład!
I wtedy nagle się zatrzymałam. Jakbym włączyła pauzę i spojrzała na siebie, jak na bohaterkę filmu. Dlaczego ona się tan denerwuje? Postronny obserwator wie – po prostu źle spała. A potem rzuciła się w wir obowiązków, zanim naprawdę się rozbudziła. Oczywiście, że to odbiło się na jej nastroju.
Rozłożyłam matę, otworzyłam okno. Postanowiłam uznać skargi mojego ciała, zamiast pozwalać pośpiechowi je bagatelizować. W końcu mój organizm to mój dom – i w nim także chcę utrzymywać porządek.
Rozpoczęłam ten dzień ponownie, tym razem z jogą. Czułam, jak moje mięśnie powoli budzą się do życia, a wraz z ich rozciąganiem przychodzi do mnie rozluźnienie.
W pewnym momencie, moją praktykę przerwał kot, który bezceremonialnie zajął należne mu miejsce na moich kolanach. W tej chwili zdecydowałam naprawdę zająć się stworzeniem, którym się opiekuję. Podarować mu swój czas, swoją uwagę, tak jak on obdarowuje tym mnie. W mojej głowie pojawił się sprzeciw – jak to? A ćwiczenia? A praca? Usłyszałam ten krzyk i pozwoliłam mu powoli się wyciszać, kiedy uspokajałam się, głaszcząc mojego mruczka. Praca nie ucieknie. Ale ten moment owszem.